Że kobieta pracująca byłam od zawsze to wiesz. Że trzymałam niejednokrotnie nie dwie a trzy sroki za ogon też Ci wspominałam. Że wylądowałam w szpitalu z mikrowylewem przez tą moją zachłanność na pracę jeszcze nie zdążyłam Ci opowiedzieć. Popularne wśród blogerów #MyFirst7Jobs, w moim wydaniu, to ostra jazda bez trzymanki. To co? Zaczynamy?
Barmanko-kelnerko-sprzątaczka w pizzerii w mojej rodzinnej miejscowości.
Moja przygoda z tym miejscem zaczęła się od organizacji tam imprezy osiemnastkowej, z której zamiast prezentów (wszystkie mi ukradli) wyniosłam nowego chłopaka :) Poszłam jeszcze ze starym, ale jakoś tak wyszło, że wyszłam z nowym, który tam właśnie pracował. I ten właśnie chłopak wciągnął mnie do mojej pierwszej w życiu pracy, którą łączyłam z przygotowaniami do matury. I wbrew temu co podejrzewasz, matura poszła mi bardzo dobrze a za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam sobie niebieską torebkę NIKE (byłam wtedy dresiarzem), którą nadal nosi moja mama. W Avanti pracowałam jeszcze kilka wakacyjnych miesięcy, po czym pokłóciłam się z szefem i pierwszy raz w życiu rzuciłam papierami (a właściwie to tacą ze szklankami). I wyjechałam szukać szczęścia w stolicy.
Sprzedawca „Poradnika Budowlanego” w Call Center.
Pracę, w której miałam zrobić życiową karierę rozpoczęłam równo z wieczorowymi studiami dziennikarskimi na warszawskim UW. Dostałam swój boks, słuchawki na uszy, mapę do automatu ze snickersami i szkołę tego, czym różni się 12 zł brutto od tego, co dostaję na konto :) Pomimo wyrobienia historycznej efektywności, której nikt przede mną nie osiągnął, pomimo tego, że wszyscy mnie chwalili i klepali po ramieniu ja schudłam na tych snickersach z automatu do 47 kilogramów (dla porównania, aktualnie ważę 20 więcej!) a wieczorami płakałam do poduszki z żalu, że sprzedaję jakimś biednym budowlańcom coś, co zupełnie nie jest im potrzebne. Zrezygnowałam po miesiącu a za zarobione pieniądze kupiłam sobie drukarkę HP, której do tej pory używa dla odmiany mój tata :)
Ekspedientka w ekskluzywnym salonie odzieżowym.
Nie podam Ci nazwy tego salonu bo mam zamiar go obsmarować. Najgorsza praca jaką kiedykolwiek miałam. Podziwiam ludzi, którzy pracują w sklepach w centrach handlowych. Coś okropnego. Mózg się lasuje. Pracowałam weekendami (po 11 godzin dziennie, 120zł za weekend). Podczas tych 11 godzin miałam tylko 15 minut na siusiu i jedzenie. Kiedy byłam „na sklepie” nie miałam nawet prawa oprzeć się o półki. Całe 11 godzin stałam. Dziękowałam w duchu ludziom, którzy rozwalali ciuchy bo miałam co robić, a dziewczyny, które były kierowniczkami, zachowywały się jak w obozie koncentracyjnym. Swoją wyższość manifestowały przy każdej okazji. Musiałam atakować ludzi, którzy dopiero co weszli do sklepu i nie zdążyli się nawet dobrze rozejrzeć a kiedy powiedziałam pewnej Pani, że nie wygląda dobrze w przymierzanej spódnicy i że to chyba nie jest fason dla niej, dostałam taką burę od kierowniczki, że płakałam pół nocy. Postanowiłam się jednak trzymać i tym razem nie wymyślać. W pierwszej pracy pokłóciłam się z szefem (nie mogę Ci powiedzieć publicznie o co chodzi, ale wiedz, że miałam rację i jako jedyna miałam odwagę powiedzieć mu kilka słów w twarz), w kolejnej przepłakiwałam noce bo szkoda mi było naciąganych na niepotrzebne koszty ludzi, podczas, gdy cały open-space miał to głęboko w poważaniu. Nie mogłam w kolejnej pracy, znów walczyć ze światem bo byłam za gówniara i miałam świadomość tego, że chyba za bardzo chcę układać świat po swojemu. Zgodziłam się więc na pracę w Wigilię Bożego Narodzenia. Na szczęście mój tata zrobił mi z tej okazji wielką awanturę i powiedział, że mam się zwalniać w tej chwili, skoro szefostwo nie rozumie, że jestem przyjezdna i ostatni autobus do domu mam kilka godzin przed zakończeniem pracy. Uff… teraz to mogłam zrezygnować bez wyrzutów sumienia :)
Kelnerka w restauracji a’la amerykański Hooters, naprzeciwko mojej uczelni.
Zaczęłam na wiosnę, skończyłam dopiero po dwóch latach zachłyśnięta piramido-sektą, do której namówiła mnie koleżanka, ale o tym za chwilę. To były czasy. Jako kelnerka sprawdzałam się doskonale. Bardzo lubiłam mojego szefa (z wzajemnością), pracowitością przekonałam do siebie dziewczyny, które już tam pracowały pomimo początkowej próby sił. Zarabiałam naprawdę dobre pieniądze. Na 15 szłam na uczelnię na te zajęcia, których nie mogłam opuścić a od 18 hulałam już po sali z talerzami pełnymi burgerów, shoarmy i dzbankami z piwem. Gastronomia to dla mnie idealna praca. Uwielbiałam to. Przepiękne lata mojego życia. Niestety, w międzyczasie padła spółka, która była właścicielką sieci moich restauracji. Roostery powoli się zamykały a ja w międzyczasie oprócz kilkumiesięcznych praktyk w agencji PR-owej, która nie podbiła mojego serca i (bo znów musiałam przekonywać kogoś do czegoś, z czym sama się nie zgadzałam) i pracy w redakcji darmowej gazety dzielnicowej (znów ten sam, beznadziejny schemat – dzwoń i sprzedawaj reklamy w naszej gazecie) zostałam zwerbowana do firmy ubezpieczeniowej o strukturze piramidy, gdzie pierze się młodym ludziom mózgi i… a to zaraz. Bo to już piąta praca!
Doradca finansowy
Boże… jakież to musiało być zabawne kiedy 20-latka spotykała się z 40-latkiem i tłumaczyła mu, że musi odkładać pieniądze na przyszłość bo nie będzie emerytur. Miałam wyprany mózg. Wierzyłam w te produkty. Owszem, nadal mam taki plan oszczędzania, ale z zakładanych kokosów i rocznej stopy zwrotu z inwestycji, jakie obiecywał mi mój szef, jakoś nic się nie ostało. A ja wierzyłam w to wszystko naprawdę. Założyłam taki plan oszczędzania sobie, mojej mamie, chłopakowi… mój cioteczny brat zachwycony pomysłem postanowił pójść moimi śladami i również wstąpił w szeregi „sekty”. Na szczęście nie mieliśmy serca do dzwonienia do obcych ludzi i przekonywania ich, że muszą oszczędzać pieniądze. Finalnie więc, po kilku miesiącach ciągłego odkładania naszego życiowego planu zarabiania milionów – zrezygnowaliśmy. Po kilku latach, musiałam jeszcze zapłacić kilka tysięcy komornikowi za to, że część umów moich „klientów” padła. Taka to była moja życiowa przygoda z doradztwem finansowym :) Pora wracać do gastronomi.
Barmanka
Postanowiłam wrócić do korzeni – do gastronomii. Tyle, że teraz poszłam już z grubej rury. Pożyczyłam od mojej mamy kasę na kurs barmański i rozpoczęłam poszukiwania pracy. Po epizodach w kilku największych warszawskich imprezowniach trafiłam do mojej życiowej, ukochanej, najlepszej pracy za barem, w której spędziłam najpiękniejsze dwa lata mojego życia :) Studiowałam w tygodniu, weekendami pracowałam za barem. Poznałam masę fantastycznych ludzi, z którymi zżyłam się bardziej niż ze studentami z mojego roku. Radziłam sobie fenomenalnie. Czułam to po prostu. Zostałam nawet szefową baru! Ale to było wyróżnienie! To była najlepsza praca mojego życia. Dotrwałam w niej do ostatniego roku studiów i nowej pracy „biurowej”.
Praca w dziale eksportu w branży FMCG
Pracę tam łączyłam razem z pracą za barem i wieczorowymi studiami. Co prawda to studiowanie ograniczałam już tylko do zaliczeń semestralnych i pisania pracy magisterskiej, ale nadal zajmowało mi masę czasu. Tak więc od poniedziałku do czwartku zdobywałam doświadczenie pod czujnym okiem mojej Pani Dyrektor, po pracy jeździłam na uczelnię albo do biblioteki pisać pracę magisterską a w piątek, po pracy jechałam bezpośrednio do Desperadosa, gdzie pracowałam dwie noce po kolei do 4-5 rano. I tak okrągły rok. Nie wiem jak ja to robiłam. Nie mam pojęcia jak dawałam radę, ale dawałam. Wiedziałam, że za barem nie będę mogła pracować wiecznie. Do 30 i spadaj starucho :) Eksport dawał mi szanse rozwoju. Po pewnym czasie stanęłam przed poważną rozkminą ponieważ dostałam również propozycję pozostania managerem dyskoteki, w której pracowałam, ale zdecydowałam mądrze. Wiedziałam, że praca nocami to nie praca do końca życia. Z krwawiącym sercem zrezygnowałam i z perspektywy bycia managerem i w ogóle z pracy za barem. I całe szczęście bo gdyby nie ta decyzja, nigdy nie poznałabym Maćka. Nie byłoby Matiego… nie byłoby bloga :) Maćka poznałam po 2 latach pracy w eksporcie. Rozkręciłam się. Podróżowałam po świecie, rozwijałam się, poszłam nawet na podyplomowe studia z Handlu Zagranicznego. To miała być moja życiowa droga. Po 2 latach pracy dotarłam do momentu, w którym dostałam nawet swój zespół i propozycję objęcia stanowiska Dyrektora Eksportu. Możesz sobie poczytać w internecie o Malwinie Trzcińskiej :) Mądra głowa byłam, nie powiem :) Ale serce nie sługa… pojawił się mój Maciej, pojawiła się miłość, pojawiła się ciąża, wszystko się zmieniło… po założeniu rodziny praca w eksporcie już nie była taka ekscytująca. Z resztą… w międzyczasie założyłam Bakusiowo :) I… oto jestem :) CAŁA TWOJA :)
Kiedy tak sobie analizuję tą moją ścieżkę kariery wyłania się z niej obraz osoby, która przede wszystkim nie potrafi kłamać… nie potrafiłam wciskać Poradnika Budowlanego, nie potrafiłam sprzedawać bzdurnych reklam w bzdurnej gazetce, którą czytają tylko emeryci, nie potrafiłam przekonywać dziennikarzy do tego, żeby zainteresowali się nudnym tematem Związku Producentów Audio Video przez co zraziłam się do pracy w agencjach PR-owych. Nie potrafiłam oszukiwać klientki, że jej gruby tyłek dobrze wygląda w obcisłej spódnicy ani przeciwstawić się niechęci osób, które nagabywałam telefonicznie dzwoniąc do nich z informacją, że mam dla nich plan na kokosy i miliony (chociaż sama szczerze w niego wierzyłam). Najlepiej czuję się, kiedy sama wszystkim zarządzam, sama wszystko kontroluję i zajmuję się wszystkim sama od a do z. Blog jest dla mnie zawodem idealnym. Mogę być szczera, nikt mi nie narzuca jak mam pracować, jak mam do Ciebie pisać. Reklamuję to, co rzeczywiście uznaję za wartościowe. Rozwijam się przy tym szalenie. I w końcu zajmuję się tylko blogowaniem. Niczym innym. Nie studiuję dodatkowo, nie ciągnę kilku etatów na raz, nie rozdrabniam się…
Dziękuję Ci, że tu ze mną jesteś i dzięki Tobie mogę robić to, co kocham :*
PS. A ten dziwny strój to dawna historia – Stylizacja Wiganny Papiny, którą prezentowałam jakiś czas temu w Pytaniu Na Śniadanie :) Niezła metamorfoza prawda? Modeling to jednak nie moja droga. Za bardzo lubię gadać ;) Ale zdjęcia fajne ;)