Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Słyszałaś to? My to zawsze powtarzaliśmy w dniu, w którym wracaliśmy do domu z wakacji i kładliśmy się spać w naszym łóżku. To był taki moment, w którym wypoczęci i stęsknieni za naszym wspólnym gniazdkiem powracaliśmy z Maćkiem jak synowie marnotrawni pod własne pierzyny :) Następnego dnia o tej miłości już zapominaliśmy, bo albo jechaliśmy do pracy ze świadomością nierozpakowanych walizek i toną obowiązków do nadrobienia po powrocie, albo po prostu za te spiętrzone obowiązki się zabieraliśmy. Piorąc trzecie pranie planowaliśmy już kolejny wyjazd. Bo przecież poza domem jest tak fajnie, a w domu tylko praca i sprzątanie… beznadzieja.
Coś się zmieniło…
Po przeprowadzce coś się zmieniło. Zaczęło się od postanowienia celebrowania wspólnych śniadań, latem wspólne śniadaniowanie, weekendami przenieśliśmy na targi śniadaniowe, ale zaraz po targach wracamy do naszego home sweet home. Lato się kończy a my w tym roku nie wyjechaliśmy na żadne wakacje, oprócz kilku dni spędzonych w Gdyni, które były dla nas raczej wyjazdem służbowym niż rekreacyjnym. Owszem, planujemy wyjazd z Matim (ten po jod i dla testu przed większymi wyprawami) i długie pobyty w dalekich zakątkach świata, ale najlepsze jest to, że jedną z naszych obaw jest… tęsknota za naszym domem.
To tutaj zjeżdżają się nasi przyjaciele, z którymi wypoczywa nam się najlepiej. To tutaj, w gorące dni rozkładamy się na kocyku i w rytm latynoskich kawałków zażywamy kąpieli słonecznej. Ja, po 10 latach ostrej harówki, nareszcie nadrabiam moje zaległości książkowe. Sprawiłam sobie nawet wymarzony fotel do czytania, w którym rozkładam się z kolejnymi książkami, które pochłaniam tak łapczywie, jakbym chciała w ciągu kilku miesięcy nadrobić wszystkie stracone książkowo lata. Co prawda planowałam, że będę na nim rozkładać się sama… niestety muszę dzielić się moim relaksem z małym intruzem ;)
Życie w rytmie slow…
Ostatnio rozczytuję się w książkach o Slow Life. Chyba było mi to pisane. Czuję jakbym czytała o sobie. O mojej drodze do tych samych wniosków, które przedstawia Asia. Każdy z nas, w końcu do nich dojdzie, jestem tego pewna. Do tego, że to właśnie proste rzeczy cieszą najbardziej. Że pogoń za spełnianiem mrzonek o lepszym jutrze i pełniejszym przeżywaniu życia, zabiera nam radość z teraźniejszości. Muszę Ci powiedzieć, że odkąd zaczęłam większy nacisk kłaść na jakość tego, co robię tu i teraz, zaczynam czuć, że panuję nad swoim życiem. Czas na pracę wykorzystany w 100% na pracę, paradoksalnie daje mi więcej energii i chęci do wykonywania kolejnych zadań. Dobrze skomponowane posiłki w ciągu dnia oddziałują na to, w jakim humorze się budzę. Po Maćku widzę to samo. I właściwie to wystarczyło trochę poczytać, trochę się doinformować, trochę bardziej skupić na tym, co kładziemy na naszych talerzach żeby poczuć różnicę w samopoczuciu. To co jemy ma olbrzymi wpływ na nasze życie. Do niedawna zupełnie nie zwracałam na to uwagi. A przecież jedzenie i picie to nasze paliwo. Jesteśmy organizmami, które dla poprawnego funkcjonowania potrzebują i odżywienia ducha i ciała. Ducha zaczęłam żywić nieco wcześniej. Naturalną koleją rzeczy było wysnucie wniosku, że ciało również potrzebuje odpowiedniego traktowania.
Małe – wielkie zmiany
Zaczęło się od zrezygnowania z tłuszczu podczas smażenia. Później przeczytałam książkę o jaglanym detoksie, o zasadach i kwasach, które mają olbrzymi wpływ na kondycję naszego organizmu (a więc i nasz humor!), wprowadziłam więc kilka modyfikacji w naszym jadłospisie. Miałam kilkumiesięczną przygodę z siłownią, z której niestety, pomimo fantastycznych efektów musiałam zrezygnować z powodu napiętrzenia projektów i przygotowań do konferencji blogerskich. Na chwilę zapomniałam o diecie (taki ze mnie zero-jedynkowiec, albo wszystko albo nic) i bach, znów kilka dodatkowych kilogramów na plecach (a właściwie to w brzuchu). Swoje zrobiła też kuracja hormonalna, ale o tym napiszę Ci chyba oddzielny wpis. Dzisiaj ma być o tym co zmieniło się na plus a nie na minus :)
Jemy lepiej. Bardziej świadomie przede wszystkim. Kupujemy wiejskie jajka z wiadomego źródła, zajadamy się pasztetem od mojej własnej, prywatnej babci.. Pochłaniamy kosmiczne ilości warzyw i owoców tak, żeby zapewnić sobie zalecane 5 porcji dziennie. Da się! Serio! Jedną z nich, już od ponad roku jest szklanka soku pomarańczowego dziennie. Pomarańczowy to też nie przypadek, bo akurat w soku z pomarańczy jest i witamina C i foliany, w tym kwas foliowy i potas. I mogę Cię pocieszyć, bo wbrew krążącym mitom, wcale nie zrobisz sobie krzywdy, jeśli będzie to sok pasteryzowany. Cuda na kiju już wyczytywałam o sokach pasteryzowanych…
- Że dosładzane – głupota. UE zabrania producentom dosładzania soków owocowych. Cukier w sokach, w tym w pomarańczowym, pochodzi z owoców, z których sok został wykonany. Pozostałe 90% to woda i składniki odżywcze.
- Że rozwadniane – kolejny mit. I kolejna dyrektywa Unii Europejskiej, która zabrania dodawania do soku większej ilości wody niż ta, którą zawierają owoce, z których powstał sok. Czyli po naszemu – ile zostało odparowane podczas przygotowywania zagęszczonego soku, tyle maksymalnie może dodać do niego producent soku.
- Że mają konserwanty – o matko… to już trzeba być ignorantem i leniem, żeby rzucać takie stwierdzenia, nie czytając składu soku. Przecież tam jest wszystko napisane. A jeśli ktoś nie odróżnia napoju od soku… uczcijmy to minutą ciszy. Soki są pasteryzowane. Nie potrzebują konserwantów.
- Że pasteryzacja to ZUO – no proste. A najlepsze to są domowe kompoty, które babcie serwują nam do obiadu prawda? Owoce zalane cukrem i… zapasteryzowane. Pasteryzacja to metoda używana od kiedy wymyślono ogień (i garnek, ścierkę i słoik) ;) Ta zaawansowana technologicznie, w zakładach produkcyjnych jest na tyle precyzyjna, że stosuje minimalne temperatury, które są potrzebne do zniszczenia w soku drobnoustrojów odpowiedzialnych za ich psucie, a jednocześnie umożliwia zatrzymanie możliwie największej ilości substancji odżywczych.
- Że soki ze sklepu nie mają żadnych wartości odżywczych i witamin – znów nieznajomość prawa się kłania, które wyraźnie mówi o tym, że soki odtworzone z soku zagęszczonego oraz poddane pasteryzacji muszą zachować fizyczne, chemiczne, organoleptyczne i odżywcze właściwości odpowiadające co najmniej sokom bezpośrednim z tego samego rodzaju owoców.
Tych zalecanych 5 porcji staramy się trzymać dla dobra Matiego, ale też naszego. I nie obrażamy się na pełnowartościowy sok np. pomarańczowy kupiony w sklepie. Okej, ja mam łatwiej bo pracowałam w spożywce i wiem jak wyglądają wymogi prawne, co do takich produktów. Wiem na czym polega technologia, jakie są standardy. Ale myślę, że problemu w jakości spożywanych pokarmów powinniśmy szukać w innych częściach stołu dając spokój biednym sokom :)
Jakość nie ilość
Pamiętasz mój tekst o zmianach jakie we mnie zachodzą w miarę zbliżania się do magicznej 30? Jeszcze tylko rok a ja czuję, że w swoje 30 urodziny wejdę z zupełnie inną świadomością niż np. 5 lat temu. Kiedyś, spożywane w pośpiechu drożdżówki były dla mnie normą. Oszczędnością cennego czasu. Teraz, oszczędnością czasu nazywam długie rodzinne śniadanie, przy którym rozmawiamy, omawiamy ważne kwestie, ale i poświęcamy czas naszemu dziecku. I chociaż moja kuracja hormonalna zrobiła swoje i znów przybrałam na wadze a moje PMSy na kilka dni potrafią skutecznie wymazać z mojej świadomości określenie „zdrowa dieta”, to wzięłam się w końcu za moje zero-jedynkowe podejście do tych kwestii i postanowiłam nie zniechęcać się jednorazowymi upadkami.
Zamiast liczyć na to, że szczęście i prawdziwy odpoczynek znajdę na wakacjach w tropikach postanowiłam skorzystać z tego co dało mi życie i nauczyć się przede wszystkim wypoczywać we własnym domu i czerpać radość z przebywania właśnie w nim. Nie sztuką jest cieszyć się tym co ekstra i poza normą. Sztuką właśnie jest umieć cieszyć się codziennością i to z niej czerpać radość. Uczę się każdego dnia lepszej organizacji mojego życia począwszy od posiłków, a skończywszy na kontaktach międzyludzkich. Zamiast jechać ze znajomymi na pizzę, wolę zaprosić ich do siebie i na chwilę przenieść imprezę do kuchni żeby wspólnie przygotować pyszności na grilla, które wymagają minimum inwencji twórczej, a przy okazji poczynią jakieś dobro w naszych organizmach. Cenię swój czas i nie trwonię go na bezsensowne znajomości z ludźmi, których „dobrze byłoby znać” albo na bezproduktywne ślęczenie w internecie, które daje mi tylko pozorną rozrywkę, w rzeczywistości wydłużające tylko mój czas pracy. W miejsce bezsensownego scrollowania głupot gdzieś w internetach wolę porozmawiać o głupotach z moim synkiem podczas wspólnego śniadania, które da nam coś więcej poza pełnymi brzuchami ;)
Wpis wspiera kampanię edukacyjno-informacyjną „Fruit Juice Matters”