Przegrałam ten wyścig. Dla mojego dziecka.

Przegrałam ten wyścig. Dla mojego dziecka.

Głównym bohaterem dzisiejszej opowieści będzie wyjątkowo ojciec. A właściwie to dwóch ojców. Jakoś tak utarło się, że większość wkurzeń jakie przynoszą matki do domu, pochodzą od innych matek. A tu proszę. Będzie o ojcach. Znam takich dwóch, którzy denerwują mnie połową wypowiadanych przez siebie teorii. Dlaczego? Dlatego, że jeden, wiecznie porównuje Matiego do swojej córeczki, a drugi porównuje Matiego do swojego syna. A ja jestem na takie „niewinne zestawienia” bardzo wrażliwa, bo ja nigdy nie pomyślałam o tym, żeby zwrócić komuś uwagę, że jego dziecko później zaczęło mówić, albo oporniej rozstawało się z pieluszką na rzecz nocnika. A jak mi taki bonzo wkracza jeszcze na tereny zakazane i porównuje moje piersi do piersi jego żony, bo jego żony to dłużej dawały mleko, a moje to lewe chyba obydwie, bo krócej, to wiesz co mam ochotę zrobić w tym momencie? Skomentować w ciemno wielkość jego przyrodzenia, bo mam 100% pewności na to, że musi być mikroskopijne, skoro gość musi je sobie mentalnie powiększać umniejszaniem innym.

Dwa mikrusy w kącie stały. Jeden mały, drugi… mniejszy ;)

Jeden mikrus cisnął mi, że Mati długo „smoka doił”, a jego córeczka to od początku smokiem gardzi. Drugi mikrus podniecał się tym, że jego syn to już taki nad wyraz rozwinięty, że on śle go do szkoły jak najszybciej, bo się dzieciak nudzi, a jak powiedziałam, że ja Matiego nie chciałabym wysyłać wcześniej do szkoły, to mi odpowiedział niby z troską, że on na moim miejscu też by się zastanawiał. Od naszych rozmów minął rok. Tak się jakoś złożyło. Córeczka pierwszego mikrusa ma już blisko dwa lata, a jedyne słowopodobne dźwięki jakie z siebie wydaje to „baba da”, syn drugiego mikrusa będzie zaczynał pierwszą klasę kolejny raz, bo „walnięta psycholog stwierdziła, że ma problemy adaptacyjne”.

Właściwie to wypadałoby żeby teraz jednemu wytknęła, że mój Mati, jak miał 2 lata to już ze mną piosenki śpiewał, a drugiemu powiedziała z troską, że tak właśnie mi się wydawało, że jego syn to średnio nadajny do tej pierwszej klasy był rok temu bo (wstaw jakiś zgryźliwy komentarz), ale nie zrobię tego. Wiesz dlaczego? Bo dla dobra mojego dziecka, postanowiłam przegrać ten wyścig walkowerem. I byłoby super, gdybyśmy wszyscy zgodnie stwierdzili, że ta dyscyplina jest niezdrowa i nie ma co w niej brać udziału, bo cierpią na niej tylko dzieci.

Nie wiem czy moje dziecko pójdzie do szkoły jako sześciolatek. Ja na pewno do tego nie będę dążyła. Mój Maciek też jest tego zdania. My zaczynaliśmy szkołę w wieku 7 lat i jakoś nie czujemy żebyśmy stracili rok życia na przedszkolnych zabawach :) Natomiast biorąc pod uwagę rozwój emocjonalny młodzieży, wolałabym wypuścić spod moich skrzydeł jednak 19 a nie 18-latka, jeśli mam możliwość wyboru.

Kilka z moich koleżanek, przeżyło w ostatnim roku identyczną historię. Oto posłały swoje 6-letnie dzieci do szkoły, po czym przez kilka miesięcy zastanawiały się, gdzie popełniły błąd w ich wychowaniu, bo dzieci nie chciały siedzieć w ławkach, nie rozumiały czym jest dyscyplina w szkole itd. I żeby była jasność między nami –  nie twierdzę, że pomiędzy 6 a 7-latkiem jest jakaś przepaść rozwojowa. Ja po prostu obserwuję historie osób, które znam i wyciągam z nich wnioski. Nie pamiętam żeby któreś z dzieci z mojej klasy musiały ją powtarzać, bo nie rozumiały, że lekcja to lekcja, a przerwa to przerwa. Takich sytuacji nie było. Owszem, były dzieciaki rok młodsze w naszej klasie. Łaaaał, ależ one były dumne! Rok młodsze, a takie mądre, że już do szkoły chodzą. No i super, że sobie dawały radę. Fantastyczna informacja. Jednak za bezpieczniejszy wiek, uważam 7 lat. I nie czuję potrzeby wywierania presji na moim dziecku, tylko po to, żeby móc się pochwalić na koniec roku świadectwem mojego 6-latka.

 

Wszystko w swoim czasie

Od początku hołdowałam zasadzie: „wszystko w swoim czasie” jeśli chodzi o Matiego. Owszem, obserwowałam jego postępy rozwojowe, płakałam jak bóbr, kiedy wyczułam pierwszy ząbek i skakałam z podniecenia, kiedy mój własny, prywatny synio stawiał swoje pierwsze, samodzielne kroczki. Nigdy, przenigdy, nie porównywałam rozwoju Matiego, do rozwoju dzieci moich koleżanek. A mogłabym, bo właściwie Mati urodził się jako pierwszy, więc miała pole do popisu. Ja mam do tego tematu odwrotne podejście. Denerwowałam się kiedy „dobre ciotki” porównywały ile to mniej niż ja przytyły w ciąży, jakie to wielkie/małe dzieci porodziły, a co ciekawe każda uważała, że to wielkość jej dziecka była najlepsza. Później przyszedł czas na porównywanie długości karmienia piersią, długości „dojenia smoka” (och jak ja nie cierpię tego sformułowania!), szybkości wyżynających się zębów, szybkości chodzenia, szybkości mówienia… Blog założyłam, kiedy Mati miał 3 miesiące. Wyobraź sobie ile przewinęło mi się takich komentarzy porównujących Matiego z innymi dziećmi! I wiesz co? Wszystko byłoby spoko, gdyby ta sama matka, która stwierdziła, że jej dziecko zaczęło szybciej mówić, dla równowagi powiedziała: „no wiesz, ale za to chodzić zaczęło dużo później”. Wieeeesz? Tak żeby być fair. Ale nie. Moje dziecko musi być najlepsze, a to w czym jest od innych „gorsze” przemilczę i ukryję. I jeszcze dopóki to biedne dziecko nie ma świadomości w jakim niezdrowym wyścigu bierze udział, to pół bidy wiesz? Ale w momencie, w którym zaczyna rozumieć to co mówią dorośli i zaczyna do niego docierać, że jest dla swojego rodzica ważne tylko wtedy, kiedy jest lepsze od innych dzieci, bo wtedy rodzic może się nim pochwalić, zaczynamy mieć do czynienia z bardzo poważnym problemem. Wiesz jak on się nazywa? Niezaspokojenie podstawowych potrzeb dziecka. Bo wśród podstawowych potrzeb malucha, jest BEZWZGLĘDNA AKCEPTACJA RODZICA. A jeśli sprawa jest stawiana w tak niezdrowy sposób, możecie drodzy rodzice już zacząć odkładać kaskę, na psychoterapię, dla swojego dorosłego dziecka w przyszłości.

Mówię jak jest.
Malwina Max Bioderko.
Bakusioland :)