5 sytuacji z porodu, które pamiętam do dziś ❤️

5 sytuacji z porodu, które pamiętam do dziś ❤️

Dasz wiarę, że to już rok od narodzin Milenki? E tam, rok od narodzin… Ja jeszcze czuję stres podczas otwierania wyników badań NIFTY! I ten moment, w którym już wiem, że dziecko jest zdrowe, a po chwili „dziecko” staje się „Milenką” bo doczytuję w wynikach, że „płeć żeńska”. O matko… wiesz co teraz robię prawda? Taaak, łzy napływają do oczu niezależnie od tego ile czasu upłynęło od tamtych dni. Pamiętam wszystko. Przyjście Milenki na świat to dla mnie zapis 24 godzin, które były dla mnie jednym, wielkim zaskoczeniem. Pozytywnym na szczęście ;)

Tutaj Pana łóżeczko

Kiedy po kolejnym KTG, usłyszeliśmy, że serduszko Milenki bije za szybko i musimy zostać w szpitalu w pierwszym odruchu zestresowałam się. Przypomniało mi się jak w ciąży z Matim, trafiłam na patologię ciąży. Nie wiem jak u Ciebie objawiają się wspomnienia, ale ja zawsze je „czuję”. I wtedy poczułam znów to osamotnienie i strach przed tym, że znów będę sama w tym wszystkim. A przyznam Ci się, że jak twarda babka jestem na codzień i radzę sobie w sytuacjach kryzysowych wyśmienicie, tak ciąża zmienia mnie w malutką (grubiutką) myszkę, która najchętniej schowałaby się pod miotłę, ale żeby ją przykryć trzeba by miotły wielkości spadochronu więc na płaczu i flikaniu nosem się kończy :) I wiesz… pierwsza myśl – o matko, powtórka z rozrywki! A później nieśmiało wkracza ta druga… w której już wiesz, że tym razem będzie inaczej i tak naprawdę to jedziesz spakować torbę (bo kto by tam się przygotowywał do porodu będąc na końcówce ciąży, nie?), ale tym razem będzie się pakował też Twój mąż. I będzie razem z Tobą. Nie dowierzałam w to wszystko. Czułam jakby ktoś mnie wkręcał do momentu, w którym Pani pielęgniarka wprowadziła nas do NASZEGO pokoju i powiedziała, do Maćka „tutaj jest Pana łóżeczko”. To było dla mnie coś pięknego! Mój Maciejek, będzie tutaj ze mną!
Rok temu, nie miałam odwagi robić zdjęć, żeby pokazać Ci jak nasz pokój wyglądał. Pomimo tego, że szpital prywatny to jednak szpital. Nie wiedziałam na co mogę sobie pozwolić i po prostu bałam się zapytać :) Ale od 2 miesięcy, w Szpitalu Medicover w Warszawie pracuje moja znajoma, która zaprosiła mnie na wycieczkę po szpitalu :) Na taką wycieczkę możesz się śmiało umawiać i bez znajomości z naszą Asią bo Medicover Szpital właśnie chce żeby do niego przyjeżdżały przyszłe mamy i wszystko sobie w swoim tempie zwiedzały, oglądały i dopytywały o każdy szczegół zanim zdecydują się na wybór placówki, w której urodzą. Pojedziesz tam raz i od razu się zakochasz, mówię Ci. My, od porodu, właściwie ze wszystkim przyjeżdżamy już tam. Szpital Medicover Warszawa jest na Wilanowie. My jeździmy tam z Wołomina więc wyobraź sobie jak tu musi być fajnie, skoro poświęcamy godzinę na dojazd :) Świątek, piątek, czy niedziela – otwarte cały czas. Badania robisz od ręki. Lekarz przyjmuje Cię od ręki. A na koniec jeszcze idziesz sobie do restauracji na parterze, przy recepcji i zjadasz domowy obiadzio. Dobra, Malwina do brzegu, bo trochę odpłynęłaś :) No więc tak wyglądał nasz pokój:


Dlaczego Pani nie powiedziała wcześniej?

Na dźwięk tych słów trochę się wystraszyłam. No dobra… bardzo się wystraszyłam. Kiedy pojawiły się problemy z przyspieszonym biciem serduszka, zostałam przebadana od stóp do głów. Kiedy miałam robione usg doppler musiałam leżeć płasko na plecach i kurczę… bałam się, że zaraz tam odpłynę bo w takiej pozycji już kompletnie nie mogłam oddychać. Zabrałam ze sobą wyniki i poszłyśmy z nimi do Pani doktor Ewy Kurowskiej razem z Panią pielęgniarką, która tak btw. zaprowadziła mnie na badanie i około 45 minut czekała pod gabinetem, żeby mnie odprowadzić :)
Kiedy Pani doktor wczytywała się w wyniki moich badań kręcąc nad nimi z niepokojem głową, tak jakby brakowało jej jakiegoś elementu układanki, ja próbowałam coś powiedzieć, ale jak zwykle – zabrakło mi tchu. I zaczęłam znów przepraszać, że tak dyszę, ale mam straszny problem z oddychaniem. Okazuje się, że moje przeprosiny połączone z narzekaniem rozwiały wątpliwości Pani doktor. Robimy cesarkę dzisiaj. Pani doktor nie chciała tak wcześnie „wyciągać” Milenki bo wiedziała jak ważny jest dla niej każdy dzień jeszcze w brzuchu. Ale możliwość niedotlenienia dzieciaczka przeważyła szalę na rzecz cesarki „na już”.
Kilka dni temu Milenka poznała Panią Ewę i podziękowała jej osobiście wręczając jej po zdjęciu… pilot do telewizora :) Czujesz to? Największy skarb jaki może wyobrazić sobie roczne dziecko! Wdzięczność Milenki musiała być naprawdę konkretna bo mi już pilota oddać nie chciała :)

Oczy Milenki

Mam takie jedno zdjęcie, tuż po porodzie. Właśnie je oglądałam i wspólnie z Maćkiem, stwierdziliśmy, że jednak nie. Jednak publikację tego zdjęcia zostawimy już do decyzji DOROSŁEJ Milenki :) Wiesz jak wygląda dziecko po porodzie. Tu i tak jest spoko bo to była cesarka, więc nie zdeformowała się jej główka, ale nadal to pierwsza sekunda poza brzuchem. Niech ma coś czego świat jeszcze nie widział :) Zastanawiałam się długo, bo na tym zdjęciu widać to, co rzuciło mi się pierwsze w oczy czyli… OCZY :) Przez cały poród nie pisnęłam słówka. Operował mnie dr Jurij Feduniv i dr Paweł Wypych – dwóch niesamowicie zabawnych facetów :) Dzięki nim, operacja minęła mi szybciej i dużo mniej się stresowałam niż przy porodzie z Matim. Noooo dobra. Dzięki Maćkowi przede wszystkim. Bo trzymał mnie za rękę cały czas, co było dla mnie takim fizycznym odczuciem tego, że nie jestem tym razem sama. Do tego żarty i przemiła atmosfera stworzona przez zespół, dzięki której czułam się nadal człowiekiem a nie tylko inkubatorem, z którego trzeba wyciągnąć dziecko :) Leżałam cichutko przez cały poród ściskając rękę Maćka i wsłuchując się w heheszki zespołu. I nagle, Maciek mówi do mnie, że „już jest”. … o matko, czekaj bo znów beczę no :)
No więc Maciek mówi do mnie, że „już jest” i po sekundzie, Pani położna, pokazuje mi malusią kruszyneczkę, która patrzy mi się głęboko w oczy ale coś mi tu nie gra. I wtedy otworzyłam pierwszy raz usta żeby powiedzieć „Maciek, ona nie ma moich oczu” :) Wiesz… 5 lat patrzysz się właściwie w swoje odbicie lustrzane (bo tak czuję się patrząc na Matunia). Masz świadomość tego, że zaraz zobaczysz swoją córeczkę i to jeszcze Milenkę, podczas gdy to Ciebie przez całe życie Milenką nazywali, więc podświadomie spodziewasz się swojego małego klonu numer 2. A tu zdziwko. Bo dziecko patrzy na Ciebie oczami… Twojego męża :)
„Maciek, ona nie ma moich oczu” :) To musiało super wyglądać z boku :) Bo w tym głosie było słychać nie zawód, bo ja nie byłam tym zawiedziona. Ja byłam zaskoczona. Tak jakby wydarzyło się coś nieprawdopodobnego :) Dziecko Maćka i moje, nie dość, że nie jest podobne do mnie, to jeszcze jest podobne do Maćka hahahaha :) Dobrze, że nie powiedziałam zdziwiona: „Maciek, ale jak to możliwe, że ona ma Twoje oczy?” bo wtedy mogłoby to zabrzmieć dwuznacznie hahahaahaaa :) Teraz, kiedy czytam komentarze, w których dziewczyny piszą, że Milenka to cała ja, uśmiecham się tylko sama do siebie bo ja widzę w niej całego Maćka :) Moje ma tylko usta i bródkę. Reszta – Maciek 100%. A zobaczyłam to w pierwszej sekundzie naszego „spotkania” :)

Milenka kangurująca

Zobacz… blogerka parentingowa. Wydawać by się mogło, że powinna wiedzieć wszystko o dzieciach, ciążach, porodach i innych kosmosach. A ja nie wiedziałam prostej rzeczy… że kangurować można też z tatą :) Kiedy ja dochodziłam do siebie na sali pooperacyjnej, Maciek spędził godzinkę z Milenką przytuloną do jego skóry. Malutka zrobiła mu kilkanaście malinek :) Taki ssak mały był od samego początku :) Nic dziwnego, że „mniam-mniam” to jej pierwsze i jedyne słowo, którego używa świadomie :) A przepraszam, jeszcze „ba” do którego w końcu dołożyła „ch”. Reszta to „mama” zamieniona od kilku dni na „tata” :) Mama jest teraz tata, Mati jest tata, obrazki na ścianie są „tata” :)
Ale wracając jeszcze do tego kangurowania… powiem Ci, że świadomość tego, że od samego urodzenia, przy Twoim dziecku cały czas jest mąż, dawało mi taki spokój! Pamiętam jak urodziłam Matiego i z wielkim bólem oddawałam go na pierwszą noc, na salę noworodków. Tutaj też mieliśmy taką propozycję, ale dzięki temu, że cały czas był ze mną Maciek, nie musiałam tej strasznej decyzji podejmować. Wiesz co mogą zrobić z mózgu hormony. Jeszcze ja należę do tych zdecydowanie podatnych na hormonalne humory, załamki itd. Nie wiem czy przeżyłabym kolejny raz taką rozłąkę. Na szczęście nie musiałam tego sprawdzać. Kiedy malutka zaczęła płakać, Maciek przyniósł mi ją po prostu do łóżka, pomógł przystawić do piersi, a kiedy znów zasnęła, odłożył z powrotem. Mogłam spać spokojnie, wiedząc, że Milenka jest obok, a czuwa nad nią ktoś, komu ufam bezgranicznie.

Proszę dzwonić, ja przyniosę

Tak jak pisałam Ci w << TYM WPISIE >>, tym razem byłam przygotowana na to, że na mleko trzeba będzie 2-3 dni poczekać. Piłam więc herbatki na laktację, zajadałam się sucharami bez cukru, przystawiałam Milenkę do piersi ile się dało i czekałam spokojnie wiedząc, że przez ten czas, trzeba będzie maluszka dokarmiać żeby nie spadała jej za bardzo waga. Przy Matim, każdy dodatkowy dzień w szpitalu był moją osobistą tragedią. Byłam kompletnie rozłożona psychicznie i fizycznie a do tego sama samiusieńka. To samotność w tych ważnych chwilach była podstawą mojej decyzji o porodzie prywatnym. Bałam się na początku powiedzieć w ogóle o tym Maćkowi, bo tak jak Ci pisałam rok temu… czułam się jakbym wymyśliła coś niedorzecznego. Wszystkie ciężarne rodzą publicznie i jakoś dają radę. A ja, królewna na ziarnku gruchu, pieszczę się ze sobą bardziej niż z noworodkiem. Na szczęście zdobyłam się na napisanie wpisu o tym wszystkim i teraz już wiem, że wcale nie byłam taka dziwna. A nawet jeśli, to jest nas zdecydowanie więcej :)
Jedne dziewczyny wyjeżdżają rodzić do Niemiec, gdzie standardy opieki publicznej są podobno bardzo podobne do tych, które ja zachwalam w Szpitalu Medicover w Warszawie. Inne odkładają kaskę i rodzą prywatnie, podobnie jak ja. I podobnie jak ja chwalą sobie tę decyzję. Jeszcze inne płacą po prostu za lepsze warunki w placówkach publicznych. I zostaje nam grupa takich dziewczyn, które rodzą publicznie i są zadowolone plus takie historie, od których włos się jeży i łezka kręci w oku, ale zdecydowanie nie ze wzruszenia tylko nad ludzką znieczulicą. Ja wiem, że to jest loteria. Że można trafić i dobrze i źle. Że można się umawiać, płacić i lekarz czy położna po prostu się nie pojawią, a można pojechać na pałę do kompletnie nieznajomego szpitala i zostać przyjętym po królewsku w publicznej placówce. Ja nie chciałam już tym ryzykować. Wolałam mieć pewność, że wszystko odbędzie się w rodzinnej, przyjaznej atmosferze a ja będę się czuła jak człowiek.
Ale widzisz, znów odpłynęłam. Bo ja Ci chciałam opowiedzieć o tym „proszę dzwonić, ja przyniosę”. Uznajmy moje wynurzenia za wstęp :) Bo wiesz… płacisz to wymagasz. Spodziewasz się, że będzie fajnie, albo przynajmniej LEPIEJ niż publicznie. Ale są takie rzeczy, które Cię i tak i tak zaskakują. Na przykład to, że kiedy wchodzisz do lekarza na wizytę, ten wstaje zza stołu, podaje Ci rękę przedstawiając się i nie wypuszcza Cię z gabinetu, dopóki nie rozwieje wszelkich Twoich wątpliwości. Albo kiedy pytasz się położnej, gdzie masz chodzić po mleko modyfikowane, żeby dokarmiać maluszka i już czujesz, że jesteś królową życia bo tym razem wyślesz po nie męża, a sama będziesz spokojnie dochodzić do siebie po cesarce… a tu położna Ci mówi: „Tutaj jest nasz numer telefonu”. Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. My mleczko przyniesiemy i zabierzemy brudne butelki. No helooooł! Czy ja śnię?! Kiedy z pokoju wyszła położna, spojrzeliśmy się na siebie z Maćkiem i odegraliśmy mniej więcej tę samą scenkę, co w naszym filmie „Gdyby dorośli zachowywali się jak dzieci”, kiedy daję Maćkowi pizzę :) Tylko nie mówiliśmy, że położna „jest gupja” tylko, że po prostu „Marian, tu jest jakby luksusowo!” :)
No bo jest. Kurczę dziewczyny, jest. Jest miło, przyjemnie, ładnie… ja wiem, że to nie są małe pieniądze. I nie oceniam niczyjej decyzji. Wiem tylko, że za prowadzenie ciąży z Matim i poród w państwowym szpitalu, zapłaciłam tak naprawdę więcej niż za poród prywatny w Medicover <<TUTAJ MASZ CENNIK>>. Nie zapłaciłam ani grosza za dodatkowe badania, których zrobiono mi już na miejscu. Gdybym robiła je wszystkie prywatnie, bo trzeba było na szybko, też bym nieźle zabuliła. Tak więc jeśli będziemy sobie zaraz rozmawiać, tutaj w poście na FB, to wieeesz… nawet jeśli uważasz, że Ty dałaś radę urodzić naturalnie i publicznie i w ogóle bez męża to luzik, to pamiętaj, że takich słabeuszy i wrażliwców jak ja, jest trochę więcej :) I my naprawdę nie mamy ochoty wydawać kasy na porody prywatne. Ale na szczęście jeśli już to robimy, jesteśmy mega zadowolone z inwestycji bo naprawdę warto.

Poród Milenki był naszym rodzinnym świętem przeżywanym w godności, intymności i ciepłej atmosferze. I pomimo tego, że na pewno nie brakuje też państwowych szpitali, w których rodzi się fajnie i przyjemnie, ja jednak wolałam nie ryzykować. Bo dziecko rodzi się tylko raz i nie da się cofnąć czasu, żeby w razie czego, naprawić wspomnienia. Ja drugi raz nie chciałam wchodzić do tej samej rzeki.