Właśnie dlatego wolę zdecydowanie drugą ciążę od pierwszej

Właśnie dlatego wolę zdecydowanie drugą ciążę od pierwszej

Wiesz, że to już 7 miesiąc? Nieźle nie? Nie wiem kiedy mi to zleciało. Przecież od momentu, w którym Ci o niej powiedziałam upłynęło dokładnie 35 wpisów na blogu. Niezły wyznacznik czasu nie? Ale używam go nie bez powodu. Zaraz się dowiesz dlaczego. Pytana o to jak się czuję odpowiadam, że w porównaniu z pierwszą ciążą… fatalnie. Odpowiedź na pytanie która ciąża podoba mi się bardziej wydaje się logiczna. A jednak nie jest…

Pomijajac już fakt, że drugą ciążę nadal rozpatruję w kategorii cudu i właściwie to gdyby Milenka nie dawała o sobie od czasu do czasu znać w postaci obijania swoich pięt o moje żebra, pewnie łatwiej byłoby mi uwierzyć w to, że jestem po prostu chora i gruba. Albo chora z bycia grubym. Z czułych objęć muszli klozetowej wyrwałam się dopiero w 5 miesiącu, chroniczne bóle głowy zamieniły się w puchnące nogi i bóle w krzyżu, a totalny brak energii, który miał ustąpić po pierwszym trymestrze, przetrwał do końcówki drugiego, zamieniając się ostatecznie w nocną bezsenność, która skutkuje w ciągu dnia nadal tym samym efektem – efektem dętki :) Chociaż, jak twierdzi Maciek, efekt dętki przy moim temperamencie to tak jak jego „czuję się okej” więc chyba nie jest aż tak tragicznie :)  Jeśli chodzi o moją wagę to owszem, jest zdecydowanie mniejsza niż w pierwszej ciąży, bo do tej pory przytyłam 7 kilogramów, co już teraz daje mi nadzieję na to, że jednak nie rozbiję 30 do końca ciąży, tak jak to miało miejsce w przypadku pierwszej, ale nie to wpływa na mój werdykt. Wiesz o co chodzi?

O aktywność. I choć paradoksalnie w pierwszej ciąży, pracowałam do końcówki 4 miesiąca, później zajmując się już tylko remontem mieszkania i codziennym ubijaniem bitej śmietany do truskawek i lodów śmietankowych, to tym razem czuję się zdecydowanie mniej zmęczona. Pracować będę właściwie do końca ciąży, bo nawet jeśli uda mi się zrobić urlop od bloga to tylko dlatego, że muszę skończyć książkę przed rozwiązaniem. Żyję na niesamowicie wysokich obrotach, o czym świadczy chociażby tych 35 wpisów, które w ciągu 3 miesięcy wyprodukowałam, a wiedz o tym, że tworzenie takiego jednego, całego wpisu to u mnie 2 dni pracy. W międzyczasie zrobiliśmy jeszcze z Maćkiem wyprzedaż na 250 pozycji, przebraliśmy tonę maneli ze strychu kompletując kilkanaście zestawów zabawek, które chcemy oddać jakimś potrzebującym dzieciakom, tylko jeszcze nie mamy pomysłu komu i przeżyliśmy totalny rozpiździach domu, łącznie ze zdejmowaniem kawałka dachu i ponownym montowaniem okna w przyszłym pokoju Milenki. O ogrodzie i rozbudowie tarasu już nie wspominam (wtedy jeszcze Ci się jeszcze nie przyznawałam do ciąży). I kiedy tak porównam ogrom pracy jaki wykonałam w pierwszej i drugiej ciąży, to pomimo tego, że w pierwszej oprócz pracy, do ostatniego dnia na porodówce trwał remont naszego mieszkania, a początek ciąży wyglądał tak, że po jej ostatecznym potwierdzeniu, na jednej nodze, przenosiliśmy ślub z 8 czerwca na 8 lutego, to nadal wydaje mi się, że w tej ciąży zrobiłam zdecydowanie więcej, a jakoś tak… zupełnie inaczej się czuję. O co chodzi dotarło do mnie dopiero kilka dni temu… Chodzi dokładnie o to:

W pierwszej ciąży byłam sama. Sama samiutka. Po ślubie, zamiast polecieć na jakieś super wakacje w tropikach z Maćkiem, owszem wybyłam za granicę i to nie raz, bo na tym polegała moja praca, ale kurczę… SAMA. Całe szczęście, że mogliśmy jeździć do i z pracy razem i urywać się na wspólny obiad w ciągu dnia. Jakoś dawaliśmy radę. Ale kiedy poszłam na zwolnienie, świat dla mnie stanął. Do ginekologa sama, bo nie było sensu ciągać jeszcze po pracy Maćka, na zakupy po ciuszki sama, właściwie to większość dnia byłam sama. No może nie tak do końca bo były ze mną kartony. Masa remontowych kartonów. Praca Maćka wykańczała go natomiast psychicznie, więc kiedy wracał do domu, żalił mi się najpierw przez godzinę, a później szliśmy spać. Wtedy nie widziałam w tym nic dziwnego. Przecież większość ciąż tak wygląda. No może oprócz mojej. Aktualnej. Bo moja aktualna wygląda mniej więcej tak:

Owszem, jest masa pracy, owszem są przeciwności losu, które uparcie walczą z wizją ciąży z katalogu, ale tym razem jesteśmy RAZEM. I nigdy w życiu nie pomyślałabym, że zrobi mi to tak wielką różnicę! Nerwy, które Maciek przynosił z pracy zamieniły się na nerwy związane z niedotrzymywaniem obietnic przez ekipy remontowe czy przedświąteczną gorączką klientów, którzy wszyscy jak jeden mąż chcieliby swój materiał na 6 grudnia (efektem czego nie opublikowałam 6 grudnia ani jednego, spędzając ten czas na ubieraniu choinki i pisaniu kreatywnego listu do Mikołaja) :) Ale to, że możemy być razem daje mi tyle siły i spokoju, że mało brakuje, a zacznę nazywać tę ciążę przyjemnością :)

Zmiana stylu życia z wyrobniczego dla „prywaciarza”, na bardziej aktywny, ale dla na swój własny rachunek to było dla nas TO. Ostatnio opowiadaliśmy o tym na „lajwie” na IG. Wypracowaliśmy własny styl działania, niepisany podział obowiązków, który z konserwatywnym ma niewiele wspólnego, robimy właściwie wszystko razem i wychodzi nam to naprawdę mistrzowsko. Mamy czas żeby ze sobą porozmawiać. Mamy milion okazji żeby się do siebie uśmiechnąć. Mamy szansę na to, żeby wspólnie patrzeć jak Milenka tańczy salsę w moim brzuchu i całą rodziną pojechać na spotkanie z siostrzyczką Matiego na monitorze USG. Nasze życie teoretycznie wygląda dzień po dniu tak samo, a jednak inaczej. Ale ciągle jesteśmy razem. I wbrew temu, przed czym przestrzegały mnie wszystkie koleżanki, wcale się sobie nie opatrzyliśmy i mogę śmiało stwierdzić, że życzę moim dzieciom takich partnerów życiowych jakimi my dla siebie z Maćkiem jesteśmy.

Powyższe zdjęcia to na przykład nasz wspólny wyjazd do Gdańska, na premierę nowego Seata Arony. Niby miejski samochodzik, ale z charyzmą :) I nawet rosły mężczyzna (czy kobieta z wielkim ciążowym bebzolem) będą się w nim czuli komfortowo, a nie jak jedna z sardynek w puszce zgniecionej do granic wytrzymałości, tylko to, żeby zająć mniej miejsca. Event był dwudniowy. Wypełniony aktywnościami co do minuty. Rodzice Maćka przyjechali do nas z lubelszczyzny, żeby zostać z Matim, a my pognaliśmy z Maćkiem do pracy… chociaż serio… kiedy porównuję to, co było moją pracą jeszcze 3 lata temu, do tego co robię aktualnie, to chociaż zajmuje mi to zdecydowanie więcej czasu i musiałam się baaaardzo dużo nauczyć… czasem ciężko mi to nazywać po imieniu :) Bo jeśli naszą pracą jest wspólna podróż do Trójmiasta, arcyciekawa premiera nowego samochodu, która właściwie bardziej traktowała o charyzmie i klimacie Hiszpanii niż danych liczbowych i osiągach samochodu to naprawdę nie fair byłoby udawanie, że różnicy nie ma. Po przejażdżce po Gdańsku i odwiedzeniu klimatycznych restauracji z hiszpańskim duchem, czekała na nas impreza, na której barmanka serwowała mi takie driny bezalkoholowe, że pierwszy raz w życiu kręciło mi się w głowie od samego smaku, a nie od ilości spożytych procentów :) No i przede wszystkim rano, wstałam jak nowonarodzona, bez efektu „już nigdy nie piję” :)

Co do samego samochodu, to muszę Ci powiedzieć, że przesiadając się do niego z dosyć sporego SUVa, spodziewałam się ataku klaustrofobii, szczególnie moszcząc się przed kierownicą z ciążowym brzuchem i bolącym kręgosłupem, a tu proszę, miła niespodzianka. Samochód miejski, ale dzięki kilku zabiegom wizualnym, z zewnątrz wyglądający na masywny i charakterny, w środku, okazał się tak samo wygodny jak „trasówki”. A podróżowałam w nim i z przodu i z tyłu. 

Maciek chwali sobie jego dynamiczność, przy naprawdę niewielkiej pojemności silnika i małym spalaniu, ja natomiast, oprócz aspektów wizualnych i samej wygody, zwróciłam uwagę na coś jeszcze – bardzo fajny, dotykowy wyświetlacz, który w dużo droższych samochodach, nie jest nawet standardem, a często, nie da się go po prostu dokupić jako dodatkowe wyposażenie.

Udział w tak skonstruowanych eventach i możliwość przedstawiania na blogu takich ciekawostek jak naprawdę warty uwagi samochód to sama przyjemność. Pamiętam czasy, w których handlując makaronem na rynku międzynarodowym musiałam konkurować z makaronem z Turcji, który nie różnił się od naszego niczym, oprócz niższej ceny. Ale ja miałam w portfolio nasz produkt, który jeszcze w Polsce można sprzedać jako polski produkt, ale już za granicą polskością nie zawojujesz, a do tego mamy konkurencję w postaci makaronu z Włoch, który też był tańszy od naszego, no bo żeby wyprodukować nasz polski-włoski makaron, musieliśmy sprowadzić mąkę durum z Włoch… i szach mat. A teraz? Teraz odzywają się do mnie zazwyczaj najlepsze marki, z najlepszymi produktami, które chcą pokazać się moim czytelniczkom. A jeśli trafia się jakaś kiepska… po prostu odmawiam, tak jak to jest w przypadku większości firm spożywczych, których produkty nie odpowiadają mi składem.

Pokazanie Ci fajnego samochodu i to jeszcze przy okazji opowieści o czymś, o czym chcę od dłuższego czasu opowiedzieć, to sama przyjemność. Część dziewczyn dostanie odpowiedź na pytanie o ciążę, które mi tyle razy zadawały, część porówna swoje doświadczenia z moimi, a część tych, które rozglądają się akurat za samochodem, zerknie na fajną propozycję do rozważenia. No powiedz mi, czy nie byłoby grzechem gdybym narzekała na taką sytuację? Zdecydowanie tak :)

Drugi dzień naszego pobytu w Gdańsku zakończył się nauką scrapbookingu, który chwilę wcześniej zdążył rozpalić we mnie płomień miłości podczas robienia albumów, które pokazywałam Ci kilka wpisów temu. Ale tym razem robiliśmy to w nieco innej formie, bo w 3D i to od razu do powieszenia na ścianie. Tym razem też zadziałał nasz system „pracy” czyli: etap pierwszy – wizja Malwiny, etap drugi – uwagi Maćka, etap trzeci – zabójstwo wszystkich uwag przez Malwinę, oprócz jednej naprawdę fajnej (zawsze skubaniec wymyśli coś, czego nie mogę nie uwzględnić w moim „planie nie do poprawienia”) i etap czwarty – wykonanie tego co wymaga największych pokładów cierpliwości przez Maćka, podczas gdy Malwina ucina sobie pogawędkę z przyjaciółmi, którzy wybrali tę samą drogę życiową i też aktualnie są w pracy :) To znaczy przyjaciółką, bo przyjaciel tak samo jak Maciek, został oddelegowany do brudnej roboty :) Baby to się potrafią ustawić w życiu prawda? :)

Znasz Anię i Kubę? Myślę, że znasz, bo już nie raz Ci o nich wspominałam. Ania i Kuba wybrali ten sam styl życia co my (ich blog TUTAJ). Też pracują razem, też spędzają ze sobą 24 godziny na dobę i też cieszą się z podjętej decyzji o rezygnacji z etatu, na rzecz własnego (wspólnego!) biznesu. Widocznie te wszystkie porzekadła o tym, że za facetem trzeba się trochę stęsknić, a kobietę wypuszczać na babskie spotkania, żeby nie zawracała w domu gitary peplaniem, nie do każdego związku pasują. I ja to mam przerobione w dwóch wariantach, z bonusem w postaci ciąży więc myślę, że mogę się w tej kwestii wypowiedzieć.

Owszem, bywają momenty, w których jestem zła, że nie mogę się tak po prostu położyć i „pobyć w ciąży”, ale w pierwszej właściwie to też tak nie miałam. My – kobiety, mamy już taki kod genetyczny. Jak się w końcu przestawia taka ciężarówka na myśl o tym, że praca zawodowa poczeka, to jej się zaraz włącza syndrom wicia gniazda i dziewczynina się i tak swoje urobi i tak. Taki nasz urok :) Ale co by nie było, ja zdecydowanie lepiej znoszę tę ciążę, pomimo tego, że syndrom wicia gniazda muszę z pracą zawodową łączyć i będę pewnie łączyła do samego pobytu w szpitalu.

Trochę boję się tego co będzie po urodzeniu Milenki. Wtedy też nikt mnie w obowiązkach nie zastąpi, chociaż Maciek uparcie twierdzi, że uda mu się pociągnąć blog w zatępstwie, ale ja sobie nie wyobrażam, ze ktoś mógłby obrabiać zdjęcia za mnie, tworzyć wpisy za mnie, czy (o zgrozo) odpowiadać na maile! Życie nauczyło mnie jednak, że nie ma co się martwić na zapas, więc kiedy tylko przychodzą do mnie takie myśli, strzelam sobie mentalnego kontrolniaka i przestaję marnotrawić energię na bezsensowne straszenie się zawczasu. Wszystko przecież mam zaplanowane. Mam listę rzeczy, z którymi muszę się wyrobić do porodu, a po porodzie 3 miesiące na to, żeby doprowadzić się do stanu „używalności”, bo na przełomie maja i czerwca premiera książki. Ach… ten nadchodzący rok będzie tak bogaty w nowe doświadczenia, że aż nie mogę się go doczekać! Będzie pięknie. Tak jak i w tej drugiej ciąży :)

I tak jak oficjalna część prezentacji Seata Arony, zakończyła się hasłem „Wybierz swoją drogę”, tak ja, w tym wpisie postanowiłam pokazać Ci drogę, którą wybrałam ja. Jest niekonwencjonalna, niestandardowa i zdecydowanie mniej spotykana, za to idealnie dopasowana do moich potrzeb. 

 

Twoja M.