Właściwie to tych sytuacji było więcej niż 5. Zdecydowanie. Jednak zawsze dotyczyły tych 5 obszarów. To są chyba moje główne bolączki związane ze stylem życia jaki wybrałam. No właśnie… i już w tym zdaniu kryje się pułapka. Moja praca to moje życie. Jest bardzo cienka granica, której muszę pilnować na miliony sposobów, bo jej przekroczenie ZAWSZE skutkuje rozkminą pod tytułem… gdybym pracowała w korpo byłoby łatwiej. Na szczęście przypominam sobie zaraz jak to było, kiedy od poniedziałku do piątku rzeczywiście gniłam w biurze, odliczając dni do kolejnej delegacji, która była mojej pracy JEDYNYM plusem, bo mogłam zobaczyć trochę świata… hmm… chociaż w sumie po założeniu rodziny te delegacje okazały się największym minusem… oj dobra! Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma :)
Ty pewnie masz to samo. Część w swojej pracy kochasz, część chciałabyś zmienić. Praca koleżanki wydaje Ci się taka fajna i taka lekka. A tej blogerki praca, (ekhm… blogerki i youtuberki przepraszam pełną paszczą już!) to już w ogóle nawet pracą nie można nazywać. Otóż moooożna. I chociaż nie wyobrażam sobie na razie siebie w innej profesji to tak samo jak każda praca, ta też ma minusy. I to takie, że czasem masz ochotę rzucić papierami… sobie w twarz :) I wyjść… ze swojego domu :) Czujesz to? Nie mam wyraźnej granicy dom – praca. Nie mam szefa, na którego mogę coś zrzucić. Pretensje mogę mieć tylko do siebie. Z psychologicznego punktu widzenia to jest zdecydowanie bardziej obciążające niż szef porąbaniec. Bo takim porąbanym szefem dla siebie jesteś TY SAMA :) Chociaż… zacznijmy od mojej największej bolączki…
Szefa nie mam, ale klientów już tak…
A klienci potrafią być naprawdę strraszni. I chwała Bogu za to, że mam grono zaprzyjaźnionych marek, z którymi współpracuję od lat, znamy się i działamy ekspresowo. Co by jednak nie było, codziennie odpisuję na kilka nowych ofert współpracy. Zawsze podaję swoje zasady, które na szczęście moja społeczność zauważa i docenia. Są produkty, których nie promuję i odrzucam regularnie. Większość mojej listy „NOŁ ŁEJ NIGDY” zajmują produkty śniadaniowe dla dzieci, które dla mnie są hipokryzją. No bo jak można mówić o krzepiącym śniadaniu, które składa się z… płatków z toną cukru? No dobra do brzegu, bo mi się emocje włączyły i się rozkręcam nie w tym kierunku :) No więc problemy i nerwy pojawiają wtedy się kiedy marka i akcja jest świetna, ale ludzie, którzy w niej pracują już mniej :) Nie znoszę współpracować z ludźmi, którzy próbują narzucać internetowi swoje reguły działania, próbują na mnie wymusić nachalną reklamę, nie szanują tego, że też mam prawo do weekendu, albo wymagają ode mnie wciskania ich w grafik, pomiędzy inne zaplanowane publikacje bo… bo tak :) Najgorsza jest jednak sytuacja, kiedy na etapie rozmów wydaje się, że wszyscy wiemy, że najważniejsza w tym wszystkim jesteś Ty i wartość jaką niesie tekst, który przeczytasz, albo chwila odprężenia przy śmiechowym filmie. Wysyłam materiał i nagle BACH! PRODUKT MA BYĆ BOHATEREM! Produkt włóż tu, tu i tu a najlepiej to przyklej dziecku na czoło logotyp…
Bożeno! Ile ja mam takich sytuacji! Jakie to jest przykre! Nigdy, przenigdy nie wchodzę we współprace, które zakładają, że liczy się tylko produkt. Nie liczy. Wpis ma być dla Ciebie. Film ma być dla Ciebie. Zdjęcie na IG, jego opis, stories… wszystko ma być przede wszystkim dla Ciebie. Musisz przeczytać fajny tekst, obejrzeć śmiechowy film, mieć szansę na zdobycie nagrody w konkursie. Tylko w takiej sytuacji, produkt, który gdzieś tam, nienachalnie się przewinie będzie dla Ciebie okej. No i jeszcze to musi być dobry produkt, ale to oceniamy sobie zanim w ogóle odpiszę na propozycję współpracy.
Niestety pewne sytuacje wychodzą po czasie. Po podpisaniu umowy. Po wysłaniu materiału. I nie ma, że ZGODNY Z WYTYCZNYMI. Jak się marka uprze to nie popuści. A co w takich sytuacjach robię ja? Jak myślisz? Denerwuję się. Bardzo. Smażę maila – elaborat, za który może się na mnie obrazić i marka i osoba, która zazwyczaj pośredniczy w naszej współpracy i informuję, że… nie zrealizuję tego zlecenia w takim kształcie jaki jest mi narzucany. To się wiąże z prawdopodobieństwem sprawy w sądzie. Bo przecież jest umowa. Z prawdopodobieństwem braku zleceń od danego pośrednika, a więc i innych marek… Dodatkowo, kiedy widzę, że są blogerzy, którzy się na takie warunki zgadzają i (moim zdaniem) puszczają materiał w systemie „puścić, przeżyć i zapomnieć” stres mam jeszcze większy. Bo ja czegoś takiego nie robię. Jestem więc dla klienta tą złą. Tą kapryśną. A tu nie o kaprysy chodzi tylko o fundamentalne zasady i… dobry smak. No ale… trudno. Zawsze podejmuję ostatecznie męską decyzję. I to są właśnie te chwile, w których jestem okropnie zła na to co robię. Na to, że muszę pracować też z ludźmi, dla których nie liczy się moja społeczność tylko cyferki. Hasztag w zajawce na fejsbuku… nie wiadomo po kiego grzyba. I zawsze, przezawsze staje na moim. Czasem materiał jest publikowany z 2 miesięcznym opóźnieniem bo boksuję się dzień po dniu mailowo, ale nie odpuszczam. Bo robię to w dobrej wierze. Co się przy tym wystresuję to moje :)
Na szczęśćie takich sytuacji, dzięki temu, że współpracuję ze stałymi partnerami, mam niewiele. Dodatkowo mogę sobie pozwolić na luksus, rezygnacji ze zlecenia. Stres dotyczy wtedy nie kasy, a raczej relacji z ludźmi, z którymi muszę działać. Na szczęście najważniejsze w tym wszystkim są moje relacje z Tobą. W listopadzie minęło 6 lat od kiedy założyłam blog. Trzymam się moich zasad od początku. I widzę, że je doceniasz <3 To utwierdza mnie w przekonaniu, że pomimo tego, że może i mniej zarobię, albo ktoś tam się na mnie obrazi, nasze stosunki pozostają czyste i pozytywne. A to Ty jesteś dla mnie w tym wszystkim najważniejsza.
Nie mogę pomóc wszystkim, a czuję się w obowiązku…
Wiesz… ja pomimo tego, że zdarzają mi się chwile słabości, to jednak głównie dziękuję Bogu za to, że robię to co robię. A już teraz, kiedy po latach „nie mam czasu”, „nie dam rady”, „już za późno” jednak postawiłam na YT i weszłam zdecydowanym krokiem w produkcję video, w końcu czuję, że to co robię jest KOMPLETNE. Mogę pisać książki, krótkie formy, robić zdjęcia, nagrywać filmy. Wszystko ze sobą przeplatam, dzięki czemu za każdym razem czuję powiew świeżości i nie ma u mnie czegoś takiego jak rutyna. Moją publiczność liczę już w milionach więc nic dziwnego, że drzwiami i oknami uderzają do mnie osoby z prośbami o wspieranie zrzutek, składek, nagłaśnianie apeli o pomoc. Dostaję ich dziennie minimum kilka… jeśli nie kilkanaście :(
I już nie chodzi o to, że ja czytając tyle dramatycznych historii dziennie czasem nie jestem w stanie tego dźwignąć psychicznie i po prostu beczę po nocach w poduszkę. Chodzi o to, że każda wiadomość brzmi podobnie: „Masz dobre serce. Masz masę czytelniczek. Możesz pomóc jednym udostępnieniem”. No i ja mam tego świadomość, ale ile mam tego zrobić? Ile razy mam udostępniać Ci te wszystkie wiadomości? Bo gdybym chciała być sprawiedliwa, widziałabyś ich nie kilkanaście a kilkadziesiąt dziennie bo kiedy tylko jakiś apel udostępnię, dostaję w odpowiedzi kilka kolejnych :( Nie umiem tego wyważyć. Nie wiem jak. Zawsze będzie ktoś komu ODMÓWIĘ POMOCY :( To mnie przerasta :( To jest najgorsza i najbardziej ciemna strona blogowania. Ja po prostu jestem w tym wszystkim zagubiona i nie wiem co mam z tym robić. OD LAT.
I wiesz… to jest niesamowicie trudne. Bo stawiam na szali zdrowy rozsądek kontra… czyjeś życie. Rozumiesz mnie? Kiedy nie publikuję jakiegoś apelu czuję, jakbym odmawiała temu dziecku prawa do życia. Czuję się OKROPNIE. Oprócz akcji zrzutkowych ratujących życie, dostaję jeszcze masę propozycji wsparcia akcji społecznych, działań CSR itd. I raz na kilka miesięcy wybieram sobie takie, które puszczam w świat dalej. Zazwyczaj są to akcje, które paradoksalnie są dla nas dodatkowo korzystne. Zbiórki nieużywanych, zalegających w domu ubrań, wysyłka nadprogramowego jedzenia do osób, które zjedzą je ze smakiem , świąteczne paczki dla dzieciaków z domów dziecka. To są bardzo fajne i potrzebne akcje. Uwielbiam marki, które zamiast wydawać pieniądze na zalewanie instagramu ich produktami, robią coś dla świata i wspierają takie organizacje jak np. UNICEF. UNICEF dzięki wsparciu otrzymanym od Henkel (producent np. tabletek do zmywarki Somat czy płynu do mycia naczyń Pur), może zapewnić niedożywionym dzieciom pełnowartościowe posiłki a oprócz tego, zapewnia środki na suplementację witaminą A, wzbogacenie żywności w witaminy i minerały, leczenie dzieci w stanie ostrego niedożywienia, wspieranie matek i dzieci w kryzysach humanitarnych itd. To co Ci tu wypisałam to tylko kilka przykładów, które możemy ubrać w jedno słowo – DOBRO. Możemy pomagać ludziom, tysiące kilometrów od nas nie robiąc właściwie nic. W końcu w czymś te naczynia umyć musimy :)
Super w tym wszystkim jest to, że nie muszę Cię brać na litość. Nie każę Ci oglądać strasznych zdjęć ani czytać smutnych historii. Moim zadaniem jest tylko poinformowanie Cię o tym, że możesz dołożyć swoją cegiełkę do tej akcji, po prostu kupując tabletki do zmywarki (które kupujesz tak czy siak, jeśli zmywarkę masz).
Nie masz zmywarki? Spoooko! Kup płyn do mycia naczyń Pur 750 ml. Każdy zakupiony produkt to jedna cegiełka na zdrowy posiłek dla dzieci w krajach Afryki Wschodniej i Azji południowej. Coś pięknego! Nie robisz nic a pomagasz. Ja bardzo lubię takie akcje. Takie czynienie dobra nie kosztuje nas nic. A jednak pomaga.
Mój dom jest mom biurem… i magazynem
Rozwinęłam się o tym w oddzielnym wpisie TUTAJ. Jak widzisz, problem nie jest tylko jakimś tam wymysłem a zapalnikiem do poważnych zmian w naszym życiu. Budowy nowego domu, który do prowadzenia działalności będzie dostosowany. Nie chcę wynajmować gdzieś nie wiadomo gdzie przestrzeni magazynowej. Nie chcę jeździć do biura. To nie jest mój klimat. Ja kocham pracę z domu. Nie mam absolutnie potrzeby „pójścia między ludzi” bo ja między ludźmi jestem :) Mam Ciebie, mam moje maile, moich klientów kochanych :P Jest Maciek. Od niedawna też moja mama, która stała się naszą… nianią :) Mam fajną sąsiadkę, z którą mogę sobie zawsze pogadać. Jeżdżę na spotkania, chociaż zazwyczaj się przed nimi wzbraniam bo po prostu szkoda mi czasu :) Tak może za bardzo Ci się teraz tłumaczę, ale wynika to z tego, że baaardzo często, do znudzenia często, słyszę pytania czy nie nudzi mi się w domu i czy nie chcę do ludzi :) I zawsze czuję się jak dziwak :) Jakby praca musiała równać się z wychodzeniem z domu. No nie musi właśnie. Oby tylko dom był przystosowany do tej pracy. Oby miał przestrzeń roboczą, która tylko do pracy służy i przestrzeń do życia. I spoko. Poza sesjami zdjęciowymi i nagraniami filmów, które właściwie polegają na tym, żeby właśnie oddać ten nasz domowy klimat, rzeczywiście ten podział mam. Nie piszę maili z łóżka. Nie oglądam filmów na komputerze w gabinecie. W gabinecie PRACUJĘ. Koniec kropka. To świetnie działa. Nie ma łażenia po chacie z laptopem. No chyba, że latem na taras. Maile czasem sprawdzam z telefonu gdzie popadnie. Ale odpisuję zdecydowanie z komputera :)
No więc jeśli chodzi o fakt, że mój dom jest miejscem, w którym pracuję – luz. Moja głowa radzi sobie z tym świetnie. Problemem absolutnym, mega ciężkiego kalibru jest natomiast fakt, że mój dom jest też moim MAGAZYNEM. I tu zaczynają się schody. Dwie komody i wszystkie 4 szuflady pod 2 metrowym łóżkiem wypełniają u nas nie obrusiki, pościel i firaneczki na zmianę a… statywy, aparaty, obiektywy, drony, lampy, mikrofony, blendy, tła, stabilizatory… mogę tak w nieskończoność :)
Szafę Milenki pamiętasz? Wieszaki, szafki i tyle miejsca, że swobodnie sobie do środka wchodzę. Bo to właściwie garderoba jest, nie szafa. To znaczy była. Aktualnie nawet podłoga w niej jest zawalona do wysokości mojej głowy ciuszkami, zabawkami, kostiumami gladiatorów i innych draculi albo takimi gadżetami jak gigantyczna kokarda, którą kupiliśmy do nagrania filmu z Dniem Matki. No i co zrobisz z taką kokardą? Wyrzucisz 3 stówy w błoto? Szkoda kasy. Tym bardziej, że za chwilę znów może mi wpaść do głowy pomysł, w którym tej kokardy użyjemy. Więc kokarda wieńczy szczyt góry rzeczy, które testowałam przed różnymi zestawieniami, prezentownikami itd.
Żeby zrobić dobre zestawienie muszę przetestować więcej rzeczy, niż te, które widzisz finalnie we wpisie. Część się nie nadaje. Ale muszę najpierw sprawdzić. Ocenić. I jeśli jeszcze robię materiał z klientem, to pół bidy bo mogę te rzeczy odesłać tak jak robiłam na przykład z większością wózków. Ale jeśli robię coś, na co wykładam kasę sama to już nie mam gdzie tego zwrócić. Przykro mi jest czasem, kiedy podczas wyprzedaży czytam komentarze – dostajesz to za darmo, powinnaś to oddać. Bo co jak co, ale tak jak jest Kuba Rozpruwacz tak jest i Malwina Rozdawacz :) Ja kocham dawać ludziom prezenty. Rozdaję tony rzeczy. Nowych, używanych, tanich i drogich. Dom dziecka, rodzina, znajomi…
Brakuje nam zdecydowanie przestrzeni magazynowej. Miejsca na sprzęt, kostiumy. Studio po prostu. Gdybyśmy mieli większe podwórko pewnie postawilibyśmy sobie jakiś budynek i po krzyku. Niestety pomimo tego, że tak życiowo, działka wystarcza nam idealnie, to na takie ruchy jak oddzielne studio z magazynem już nie możemy sobie pozwolić. Wyobraź sobie tylko jak wygląda teraz nasz garaż, kiedy zjeżdża do nas kilka potężnych palet z książkami do podpisywania. Gdzieś to trzeba wszystko trzymać a nasz dom jest tylko domem. Projektanci rozplanowali przestrzeń na życie rodzinne, nie firmowe ;)
Co w takim razie jest takiego strasznego w tym braku magazynu? Ano to, że my się z Maćkiem tym bałaganem straszliwie irytujemy. Kłócimy się między sobą próbując coś znaleźć. Błądzimy gdzieś pomiędzy lampami a statywami szukając kolejnej zguby. Wiecznie wszystko sprzątamy. Wiecznie oddajemy. Wiecznie czekamy na wyprzedaż. My nie mamy przez to wieczne przekładanie i przenoszenie rzeczy czasu. A na pewno wiesz jak nerwówka związana z brakiem czasu, w zestawie z delikatnie to nazywając „bałaganem” wpływa na życie rodzinne – fatalnie.
Pewnie jesteś w stanie mnie zrozumieć bo wiesz ile RZECZY zalega w domu, który jest tylko Twoim domem. Ciuszki po dzieciach, nieużywane zabawki itd. Ja to wszystko mam też! Plus caaaałe zaplecze techniczne, gadżetowe i kostiumowe naszej działalności.
Na szczęście jest to jedyny punkt, z którego jest proste wyjście :)
Mam zwiększone ryzyko znajomości opartych na… nieszczerości :(
Ten punkt będzie wyjątkowo krótki. Bo tutaj, nie muszę Ci się specjalnie rozpisywać. Tego doświadczają już nie tylko osoby, które prowadzą tak nietypową działalność jak nasza. Co by jednak nie było, na pewno nie raz, atmosfera w pracy bywała dla Ciebie tak bardzo nie do zniesienia, że miałaś ochotę wyjść i już nigdy nie wrócić. No więc ze mną jest tak, że ja jak już kogoś poznaję bliżej to daję mu kawał mojego serca. Ludzi podobno ocenia się podług siebie. No i ja tak ludzi właśnie (pierdoła) oceniam. Zawsze wydaje mi się, że są szczerzy. Jak mnie ktoś prosi o pomoc to staram się pomóc rzeczywiście. Niestety podczas mojej blogowej kariery trafiłam już na baaardzo interesowne osoby, które przyjmowałam pod swój dach, którym pomagałam rozkręcać swoje biznesy przedstawiając je moim partnerom. Którym doradzałam, których dopingowałam, dla których zrobiłam najgorsze co mogłam zrobić SAMEJ SOBIE czyli… oddałam kawałek serducha. Jak wygląda wdzięczność osób interesownych na pewno nie muszę Ci mówić. Nie chciałam wiele. Nigdy, nikogo nie poprosiłam o kontakt do jakiejś firmy. O polecenie mnie. O wsparcie. Ja sobie radziłam sama a od innych chciałam tylko jednego – bycia fair. No co ja Ci mogę powiedzieć… serducho złamane :( Niejednokrotnie. Na szczęście wyciągam wnioski. Powoli, ale wyciągam. A wiesz co jest w tym wszystkim najlepsze? Maciek miał nosa od zawsze. Do każdej z tych moich znajomości. Teraz osób „z branży”, z którymi utrzymuję kontakt jest niewiele. Toksyczne znajomości ucięłam a Maciek jest moim radarem i czerwonym światłem, które studzi moje zapędy. Bo wiesz… syndrom „kocham Cię świecie i skoro mogę pomóc to pomagam” to już jest coś, czego nie da się pozbyć :) Trzeba znaleźć po prostu na to sposoby, żeby Cię ten syndrom nie zabił :) I właśnie jednym z moich sposobów jest Maciek – mój radar nieszczerości :)
Ale wiesz co tak sobie teraz myślę? Że może ja na tych ludzi takich nieszczerych trafiam prywatnie, bo już limit szczęścia wyczerpałam na ZAJE-FAJNEJ społeczności? Przecież MOJE DZIEWCZYNY są tak pozytywne. Tak kochane. Tak je uwielbiam!!! Wrzucam wpis i nie boję się, że poleje się na mnie fala hejtu bo odważyłam się na szczerość. Wrzucam stories z gniazdem na głowie, w pozyciąganym dresie, z twarzą, która aż prosi się o makijaż i dostaję od moich dziewczyn zdjęcia, żebym zobaczyła, że da się wyglądać gorzej hahahaha :) KOCHAM WAS! I takim właśnie wnioskiem kończę rozkminy nad każdym punktem. Bo wiadomo… raz ma człowiek lepszy dzień, raz gorszy. Raz dobije go jeden mail, innym razem zachowa spokój w sytuacji, która aż prosi się o drakę. Ale jak się wie, że to co się robi, to jest WŁAŚNIE TO CO SIĘ ROBIĆ POWINNO, to po kaaaażdej burzy, wychodzi piękne słoneczko. I tych słoneczek jest zdecydowanie więcej niż chmur.
To mówiłam ja… #MalwinioCoelho :)