7 błędów, których JUŻ NIE POPEŁNIAM przy drugim dziecku i jeden, którego nigdy się nie oduczę.

7 błędów, których JUŻ NIE POPEŁNIAM przy drugim dziecku i jeden, którego nigdy się nie oduczę.

Człowiek podobno uczy się na błędach. Potwierdzam tę teorię. Sprawdza się w moim życiu chyba najbardziej ze wszystkich zasłyszanych przeze mnie dotąd prawd. Nawet z „wchodzeniem drugi raz do tej samej rzeki” mogłabym polemizować, ale z „nauką na błędach” nawet nie próbuję bo czeka mnie klęska sromotna. Uważam, że nie ma takiego kursu, nie ma takich studiów, ani nie ma takiego mentora, który by przebił popełnienie błędu i wyciągnięcie z niego wniosków. Mogłabym napisać całą książkę o moich błędach i naukach z nich płynących (eeeeeej! to jest pomysł! zapisuję to na listę moich książek do napisania), ale dzisiaj skupmy się może na samych macierzyńskich. Było ich wiele. Bardzo wiele jeśli mam być szczera. Ale wybrałam sobie 7 takich, które obstawiam, że będą Ci najbardziej bliskie. A na koniec przyznam Ci się do jednego wyjątku potwierdzającego regułę ;) No dobra, jedziemy z tym koksem :)

Nie wpadam (od razu) w panikę w sytuacjach kryzysowych bądź kryzysopodobnych :) 

Z Matim panikowałam właściwie z każdego możliwego powodu. Zaczęło się od tego, że narobiłam sobie obciachu wybiegając na szpitalny korytarz, przekonana, że moje nowonarodzone dziecko ma zakażenie przewodu pokarmowego zielonymi wodami płodowymi, które na bank zzieleniały i nikt mi o tym nie powiedział a teraz moje dziecko jest ciężko chore i nie wiem co to będzie… jak myślisz, co to było? Mati ulał. Kurtyna :)

Uczę Milenkę spania w swoim łóżeczku od początku (chociaż już kilka opstębstw od reguły się trafiło).

Mati bardzo długo spał z nami. Na mikro-tycim łóżku w naszym mikro-tycim mieszkanku. I na dobrą sprawę, powinien ten nasz mikro-tyci maluszek, w tym mikro-tycim łóżku znaleźć swoje miejsce pomiędzy mikro-tycimi rodzicami, ale nieeeee, Mati noc w noc urządzał sobie wędrówki po naszych głowach. Tak… jestem z tych mam, które wiedzą czym jest ból kopnięcia pulchną szkitą w oko. Ała.

 

Teraz już wiem, że wcale nie jestem gorsza od innych mam.

Nie wymagam od siebie bycia cyborgiem. Nie wymagam od siebie posiadania trzech „O” jednocześnie. 3xO to mój roboczy skrót od ogarniętego domu, ogarniętego dziecka i ogarniętej pracy. Po prostu się nie da. Nie ma takiej siły, żebym dała radę zebrać 3xO. 1,5xO spoko. Ale 2 i 3 nie są po prostu do zrobienia. Kiedyś myślałam, że pracując z domu, dam radę jeszcze ten dom wysprzątać, nagotować żarcia i sprawić, że moje dziecko nie odczuje braku mamy przez cały dzień. Zapominałam tylko, że dobra nie trwa 72 godzin a ja nie mam w szafie akumulatora na podmiankę :) Teraz już wiem że życie SZCZĘŚLIWEJ matki polega na opanowaniu sztuki „albo-albo”, albo ogarnięta praca, albo ogarnięta chata, albo ogarnięte dziecię. Kiedy dałam sobie na luz z próbami pogodzenia niepogadzalnego i przyłączyłam do mojego jednoosobowego zespołu męża i kilka prostych trików, okazało się, że… dajemy radę :) Nie jest perfekcyjnie w żadnej z dziedzin, ale ze świadomością, że perfekcyjne mamy nie istnieją i wcale nie jestem jakaś nieudolna, ten stan rzeczy jaki mamy teraz bardzo doceniam i bardzo się z niego cieszę.

Nie kupuję już fikuśnych ubranek i milionów gadżetów.

To będzie akurat mega krótki punkt. Bo cała jego mądrość kryje się po prostu w zaprzestaniu wydawania kasy na bezsensowne (choć słodziusie i ładniusie) fatałaszki. Ilość niezałożonych nawet raz przez Matiego ciuszków bardzo szybko wyleczyła mnie z dziecio-zakupo-holizmu :)

A tak w temacie ubranek to…

Nie ubieram już dziecka jakby czekało je zesłanie na Sybir podczas gdy wieje lekki, ciepły wietrzyk.

Taaak, ja jestem z tych matek, z tendencją do zakładania warstwy za dużo niż za mało :) Ale o tym rozpisałam się już w  TYM wpisie. Natomiast w ślad za tą zmianą poszła kolejna. Kiedyś zapominałam o używaniu kremu na wiatr i mróz notorycznie. No i parę razy się nieźle wystraszyłam, kiedy wróciliśmy ze spaceru z Matim, z bordowymi policzkami, które zdecydowanie nie kojarzyły się ze słitaśnymi rumieńcami… To była raczej obietnica problemów i wyrzucania sobie jaką to jestem nieodpowiedzialną, zakręconą jak… gruszka… w przeręblu matką. Teraz, w dziecięcej torbie mam taką świętą czwórcę, bez której się nie ruszam czyli: zapas pantsów-najlepiej premium care bo są cieńsze i tak jakby lepiej oddychały, chusteczki nawilżane i to też tylko kilka rodzajów, tych najlepiej nawilżonych, na czele z water wipesami, maść na odparzenia i krem na wiatr i mróz Emolium Dermocare. 15 minut przed wyjściem włącza mi się jak w zegarku, że mam posmarować dzieciakom ich pączkowe pućki i mam spój na kolejnych 5 godzin bo tyle czasu buzia jest natłuszczona, nawilżona i potraktowana kwasem linolowym i witaminą A.

 

Wiem już jak ważne dla dziecka jest karmienie piersią.

Może nie byłam w tym temacie kompletną ignorantką, ale kierowałam się mitem jakoby mleko modyfikowane było dokładnie tym samym co w piersi tyle, że w proszku. Uwierzyłam też w to, że mam za cienki pokarm (prawdopodobnie przechodziłam wtedy kryzys 4 miesiąca) i… odpuściłam. Tym razem potrafiłam nazwać kryzys kryzysem. Potrafiłam też wyjść z niego obronną ręką. O właśnie! Przecież ja muszę wreszcie obrobić tę sesję do wpisu o mojej mlecznej drodze, która leży i czeka od sierpnia! Bo ja Ci napisałam wpis o tym co i jak. Zgodnie z obietnicą. I zrobiliśmy z Maćkiem piękną sesję! Tylko kurczę nie zdążyłam jej jeszcze obrobić i wpis leży. A to ważny wpis. Przyda się wielu mamom. Niestety im dalej w las tym trudniej – patrz punkt 3. Po prostu moja praca zbyt często traktuje Milenkę butelką, a jak wszystkie wiemy, z butelki leci szybciej. Ale walczę nadal. Ile tylko mogę :)

Nie przejmuję się komentarzami innych.

A ja jestem na nie szczególnie narażona. Nie próbuję bronić swoich racji. To robią tylko te osoby, którym zależy na opinii innych. Mi na niej nie zależy. Nie muszę nikomu dogadzać. Nie muszę wychowywać dziecka tak, jak nakazują podręczniki, internetowe fora czy komentatorki moich poczynań. Z chęcią słucham dobrych rad. Z chęcią analizuję podpowiedzi itd. Nie mam natomiast już tej woli obrony mojego stanowiska w pewnych kwestiach. Jeśli się nie zgadzamy, spoko. Ja wiem co robię i UFAM SOBIE i swojemu instynktowi macierzyńskiemu. Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nie jestem ignorantką i działam na korzyść mojego dziecka. Natomiast to, co sobie pomyślą o mnie inne osoby nie interesuje mnie kompletnie i nie tracę czasu na udowadnianie, że włożyłam dziecko w za małych śpioszkach do nosidełka ten jeden jedyny raz itd. A myśl sobie co chcesz ktosiu. Dopóki rozmawiasz ze mną na poziomie partnerskim, z poszanowaniem mojego prawa do odmiennego zdania – super. Bardzo miło mi z Tobą rozmawiać. Ale w momencie gdy taki delikwent, a w sumie to delikwentka wyjeżdża mi z informacją, że jestem nieodpowiedzialna i robię krzywdę dziecku moje ucho automatycznie zatyka się zatyczką-niewidką i grzecznie oddalam swe nieodpowiedzialne ciało co by nie zarazić rozmówczyni ;)

 

No i ten mój jeden błąd…

…który popełniam dzień w dzień, godzinę po godzinie, mając pełną świadomość, że robię źle, że będę cierpieć a właściwie to już z tego powodu cierpię to… przyzwyczajenie Milenki do noszenia na rękach. No taka jestem durna, że jak mnie tylko zobaczy to małe dwuzębne stworzenie to już nie ma zabawy, nie ma leżenia, nie ma nic… jest tylko krzyk, rączki w górze i niecierpliwe oczekiwanie kiedy w końcu ta matka mnie weźmie na ręce i przytuli :) A właściwie to „przytuli” to już jest tylko moja dokładka, tak wiesz… żeby sobie jakoś jeszcze wytłumaczyć moją głupotę. Bo prawda jest taka, że Milenka to jest szczwana bestia i ona wie, że dużo lepiej niż wózkiem, jest się poruszać… człowiekiem :) Tak jak to opowiadała TUTAJ w #MilenkaMówi 4 :)

No niestety. Poprawiłam się, wyuczyłam, zmądrzałam, wyluzowałam… W Macierzyństwo 2.0 jestem mistrzem absolutnym w porównaniu z tym jak mi szło w pierwszej wersji :) Ale to noszenie to jest coś nad czym nie dam rady zapanować no… nie ma opcji! Za długo czekałam na tą moją kuleczkę roześmianą, żeby teraz rezygnować z największej przyjemności jaką jest przytulanie mojego osobistego cudu. I będę sobie tłumaczyła do końca życia, że te łapki wyciągnięte do góry to nie jest tylko chęć użycia matki jako pojazdu. Nie, nie i jeszcze raz nie! Milenka kocha mamusię i mamusia Milenkę i koniec! Matunia nosiłam i przytulałam kiedy tylko mogłam. Nauczyłam go przez to nawet usypiania na rękach, dostałam jeszcze większego garba (ja serio mam garba bo mam mega zwyrodnienie kręgu szyjnego), ale ciul z tym. Po to mam te dzieci żeby je przytulać nie? :) :) :)

Dobra, uciekam! Bo Pączek 2 coś płacze. Trzeba przytulić! I ponosić… :)

Zdjęcia do tego wpisu powstały w Villi Gorsky (TUTAJ) obok Zakopanego <3